Dzięki harcerstwu i innym ciekawym splotom wydarzeń zostaliśmy na 36 godzin z dwiema panienkami :D W akcie dobroci serca odebrałam męża pod dyżurze z pracy i pojechaliśmy do Powsina. Chociaż ogród botaniczny jest coraz mniej zadbany i strasznie podupada, to kwitnący nadal powala na kolana. A ponieważ bramę pokonaliśmy 18 min po jej otwarciu udało nam się przejść bez tłumów ludzi, mi nawet poleżeć na ławce ;) i przede wszystkim posiedzieć, odpocząć i naładować akumulatory wśród kwitnących magnolii.
Niekwestionowanym mistrzem dnia dzisiejszego został mąż mój własny. Cieszył się że jeden dzień ludzie nie będą nam się przyglądać na ulicy, w końcu dwójka dzieci + brzuch jest jeszcze stanem akceptowalnym, tylko zapomniał założyć koszulki która mniej będzie przykuwała uwagę (chociaż tych dzięki mnie ma zdecydowaną większość) :P
Na plus przynajmniej dziś nie usłyszałam mojego ulubionego tekstu "to wszystkie pani" ;)
mieliśmy "niebywałe szczęście" gościć u siebie rotawirusa, a kiedy już byłam w stanie przebywać znaczną część doby poza toaletą okazało się że Tosia ma anginę, ale ja nie o tym, bo choróbska są, były i będą, a im więcej ludzia w domu tym weselej w tym czasie.
Rozczuliły mnie moje futra które z całej gromady wybierały sobie człowieka który czuł się najgorzej i pilnowały go prawie cały czas. Najbardziej sponiewierało Marka (ale on ma tendencję do ściskania futer wiec mniej był oblegany), Dysię i mnie.
Dysia lepszego dnia
Marysia na brzuchu :)