niedziela, 12 października 2014

moja ulubiona pora roku.

oboje z Marcinem uwielbiamy jesień (ja nawet kiedy pada, jest mokro i depresyjnie), dlatego chwytamy jej piękno kiedy tylko się da. Wczoraj Marcin wpadł na szatański pomysł wycieczki do Kazimierza, a ponieważ już dawno tam nie byliśmy, więc nie pozostał nic innego tylko wsiąść w samochód i przejechać te 160 km ;)

Zaczęliśmy od korzeniowego wąwozu i to był strzał w dziesiątkę, bo dzieciaki zdążyły pobuszować wśród korzeni zanim zalała go fala ludzi, tych którzy wstają później niż my.
Wąwóz naprawdę zachwyca, szczególnie jesienią kiedy można podziwiać niezwykłe formy tworzone przez korzenie spacerując po szeleszczącym dywanie z liści. 




















Odwiedziliśmy kazimierski kirkut, mimo że znajduje się on bardzo niedaleko gwarnego i zatłoczonego rynku, tuż przy drodze, jest tam cicho i spokojnie. Chociaż troszkę mi się wstyd zrobiło za turystów, bo dzieci biegające i krzyczące przerwały ten spokój. Również panowie zapominają/nie wiedzą że powinni zadbać o nakrycie głowy, aby nie urazić odwiedzających to miejsce.

Na rynku oczywiście potarliśmy nos psa :) wdrapaliśmy się na wzgórze, co prawda połowę drogi targałam Karolę na plecach, więc na szczycie padliśmy na trawę.


Widoki rekompensowały cały trud wspinaczki





Niestety zamek jest już od dwóch lat w remoncie i można jedynie obejrzeć go zza krat, ale wygląda już coraz ładniej, widać ogrom wykonanej tam pracy. 





Przez rynek przegalopowaliśmy, mieliśmy ciuchutką nadzieję że w połowie października będzie troszkę mniej ludzi, tu nas spotkało rozczarowanie -tłumy niebywałe. Nasz spacer zakończyliśmy nad brzegiem Wisły, tam już powitał nas jesienny spokój, zdecydowanie mniej ludzi, taka chwila na odpoczynek. 








Kazimierz mimo że miejscem jest magicznym niestety troszkę też rozczarowuje. To że wszędzie pobierane są opłaty za wszystko co możliwe to w sumie nie dziwi, tak już jest w każdej miejscowości turystycznej. Jednak kiedy parkuję auto na parkingu płatnym, mogę mieć cichą nadzieję że będę mogła wyjechać kiedy wrócę. Niestety panowie opłaty pobrali, samochody poustawiali tak że Ci którzy wjechali jako pierwsi wyjechać nie mogli i zniknęli, zakończyło się to interwencją policji. 


W starej dzwonnicy znajduje się muzeum, na dole skasowano nas na 43 zł ( bo bilet rodzinny obejmuje jej część zaledwie, za "nadprodukcje" potomstwa trzeba dopłacić), na piętrze okazało się że muzeum mieści się na powierzchni porównywalnej do naszego salonu i nie wolno tam robić zdęć, a oprowadzał nas młodzianin, który na pamięć miał wyuczony tekst. Kiedy natomiast Kuba (dziecko ciekawskie i lubiące historię) zaczął mu zadawać pytania dotyczące usytuowania w czasie jego opowieści i dopytywał o panujących wówczas królów młodzianin zupełnie stracił wątek i uciekł do następnych chętnych na "zwiedzanie". 



Miejsce to jednak broni się samo (nawet przed mieszkańcami) swoim niekwestionowanym urokiem.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz